Ogłaszają wszędzie, że za chwilę ukaże się nowa książka Jerzego Pilcha pt. Żywego ducha. Gdy tylko zapowiedziano, że akcja zawiązuje się mniej więcej w ten sposób, że nagle na świecie nie ma żadnych ludzi, a tylko bohater utworu, pomyślałem o pewnej książce, którą ćwierć wieku temu miałem za błysk intelektu i jeśli nie arcydzieło, to przynajmniej bardzo solidny i niebanalny tekst.
Mimo humorystycznej powierzchni z trywialnymi szczegółami życia sprzed osamotnienia w świecie, niczym z Lesia Chmielewskiej.
Jaka to książka — za chwilę.
Dariusz Nowacki w opisie, krytyce, sprawozdaniu z lektury, zapowiedzi (nie ja jestem od roztrząsania związków krytyki z marketingiem) powiada:
Pilch nie kryje, że zapożycza się u włoskiego pisarza Guida Morsellego (1912-73). Jego wydane u nas w 1980 r. „Wydarzenie” przynosi opowieść o ostatnim człowieku na ziemi.
Zaiste, nie kryje. Parę dni później Jerzy Pilch w rozmowie z Michałem Nogasiem potwierdza to i objaśnia, że w samym utworze przedstawione są te klucze:
– Wspominam w powieści o źródłach, książkach, które niegdyś wpadły mi w ręce. Jedną z nich było niewątpliwie „Wydarzenie” Guida Morsellego wydane po polsku w 1980 roku. Kupiłem je wówczas wiedziony potrzebą nabywania książek, o których nie miałem zielonego pojęcia. Nie wiedziałem, kim jest autor, nie wiedziałem, że go nie wydawano, że się zabił, nie czytałem żadnej recenzji, ale zobaczyłem, by tak rzec, nowy kolor w księgarni. Książka zrobiła na mnie może nie wstrząsające, ale długotrwałe i uporczywe wrażenie. Historia człowieka, który – podobnie jak mój bohater – wskutek Wydarzenia zostaje sam.
Owszem, taka książka istnieje i można poznać opinie polskich czytelników o niej choćby z serwisu Lubimy czytać:
Historia człowieka, który wskutek tajemniczego tytułowego Wydarzenia zostaje ostatnim człowiekiem na Ziemi. Cała ludzkość w ciągu jednej nocy znika bowiem bez śladu. „Rodzaj wielkiej metafory ekologicznej, przypowieść o straszliwej lekkomyślności ludzkiej(…) Książka stawia ekstrawagancką hipotezę końca ludzkości. Ludzkości jednak, nie świata. W swojej laickiej medytacji nad śmiercią narrator metafizycznej autobiografii Morselliego snuje rozmaite domysły na temat totalnego ‘wniebowstąpienia’ rasy ludzkiej. Wiadomo, że żadna epidemia, wojna, czy największy nawet kataklizm nie mogłyby unicestwić jej całkowicie: zniknięcie to należy do kompetencji teologii. Jest Ukaraniem ludzkości czy jej promocją?”
Tytuł oryginału z 1977 roku: Dissipatio H.G. Narzekali niektórzy na erudycję autora, więc trzeba iść tropem erudycyjnym. Tytuł w zasadzie jest łaciński, toteż H.G. to raczej nie inicjały Wellsa, ale dopełniacz: humani generis ‘rodzaju ludzkiego’. Dissipatio zaś to coś jak:
Włoscy interpretatorzy mówią, że nie rozsypanie ani podział, lecz bardziej, kierując się fabułą, a nie filologią: wyparowanie.
Temat potencjalnego wniebowstąpienia rasy ludzkiej, znacznie bardziej żywy w amerykańskim chrześcijaństwie pozakatolickim, a w ślad za tym w szerszej społecznej wyobraźni, zwie się „porwanie Kościoła”. Trop biblijny: Pierwszy list Pawła do Tesaloniczan, rozdział 4, wers 17:
Wbrew tradycji i Pilchowi zacytowałem księdza Wujka w wersji z roku 1594, a nie Biblię gdańską, którą pisarz przesiąkł w wiślańskiej ewangelickiej młodości.
Zniknięcie części ludzkości odbiło się niedawno (w) popkulturze serialem „Pozostawieni” (The Leftovers).
Tropy podsuwane przez autora, jako nazbyt oczywiste, mogą budzić podejrzenia. Moje budzą. Tu pozwolę sobie na własne niczym nie podparte przypuszczenie wpływologiczne. Istnieje utwór mniej obciążony erudycją, za to o temacie identycznym. Zwierzęta również hasają w nim po opuszczonym mieście. Mam na myśli Wielkie solo Antona L. Herberta Rosendorfera (1934–2012), wydane w Polsce w tłumaczeniu Ryszarda Turczyna w Czytelniku w r. 1989. Pilch wtedy jeszcze książki nałogowo kupował, a niektóre zapewne czytał.
Okładkowa informacja brzmi następująco:
Punktem wyjścia powieściowej akcji jest tajemnicza katastrofa kosmiczna — pewnej nocy znikają wszyscy zamieszkujący naszą planetę ludzie, z wyjątkiem jednego: przeciętnego urzędnika skarbowego. W rozpadającej się cywilizacji, wypieranej przez bujną przyrodę, śledzimy frapujące sam na sam człowieka z miastem, jego usiłowania, aby dociec, dlaczego ocalał właśnie on.
„Wielkie solo Antona L.” to błyskotliwy żart literacki, swoista robinsonada, napisana z charakterystycznym dla Rosendorfera dowcipem, pomysłowością i darem zajmującego opowiadania.
No dobrze. Nie chodzi jednak o wpływy, ale o lekturę i literaturę. Czy to będzie dobra książka? Po przeczytaniu fragmentu w letnim dodatku GW uczucia mam — ja, wieloletni admirator tej prozy, wariantów fabularnych i wariacji stylistycznych — chłodne.Syn pastora mnie rozsierdził, ale to gra przecie. Dajmy jednak Pilchowi powiedzieć coś własnym głosem, choćby temat był już przez pisarzy klasy B+ (plus za erudycyjny background) obrobiony. Czytać warto.