Chodzi o naukowy tekst dr Donaty Ochmann pt. Czy fajny jest fajny?. Proszę, można go sobie przejrzeć, przeczytać lub ściągnąć.
Donata Ochmann, Czy fajny jest fajny (2014)
Artykuł został wydrukowany w roku 2014 w krakowskim czasopiśmie językoznawczym „LingVaria”. Niby niedawno, ale okazuje się, że język młodzieży naprawdę szybko się rozwija, jedne modne wyrazy porzuca, inne wydobywa albo z polszczyzny dawnej, albo nadaje słowom nowe znaczenia. Tak się dzieje w odniesieniu do wyrazów zacny, zacnie (wspominanych przez D. Ochmann), sztos (plus sztosiwo) i innych. Jakich? Może dowiem się od Czytelników.

Przede wszystkim nie wierzmy, że przysłówek fajnie należy tylko do polszczyzny mówionej, potocznej, młodzieżowej. Wystarczy zaglądnąć do dzisiejszego „Dziennika Polskiego”.

Ponadto pomyślmy chwilkę. Jeśli na używanie słowa fajny pomstowali dorośli już przed wojną, to — chwilka obliczeń — ta okropna ówczesna młodzież ma dziś koło 95 wiosen. Z pewnością w gronie koleżeńskim słowa tego używa jakby nigdy nic.


Brak słów, żeby opisać ten deszczowy lipiec. Kwasi, siecze, tnie, siąpi. Cóż to za pogoda. Pogoda pod zdechłym Azorkiem? Nieładnie tak mówić, bo zwierząt poniżać nie trzeba. Ale znalazłem patron, który stanie w szeregu ze świętymi ogrodnikami, co przymrozki majowe przynoszą — Pankracym, Serwacym i Bonifacym, tudzież z tą okropną zimną Zośką. Z szeregu tego się nie wyłamie, bo jest wcieleniem średniowiecznej pokory.

Od wieków 17 lipca Kościół Rzymski wspomina św. Aleksego. Ja od roku Pańskiego 2018 określony typ pogody będę zwał pogodą pod św. Aleksym.

A oto gawęda.

Ten kawałek o pogodzie z XV-wiecznego zabytku polszczyzny po odczytaniu literek wyglądać może m.in. tak:

Ano z wirzchu szła przygoda,
Niegdy mroz, niegdy woda.

Tyz piyknie, jak mawiają najstarsi górale. Święty Aleksy, niech słońca ujrzę refleksy.


Mariusz Leńczuk (zatrudniony w Pracowni Języka Staropolskiego IJP PAN), wybitny badacz rękopisów średniowiecznych, opisał nowo odkryte dwa zaklęcia z końca XV wieku. Znaleziono je w zbiorach krakowskiego klasztoru dominikanów. Dotarły tam prawdopodobnie po roku 1945 z klasztoru w Raciborzu, lecz powstać mogły we Wrocławiu.
Tekst ze „Studiów Źródłoznawczych” z roku 2017 (rocznik 55, s. 217–228) w całości można przeczytać tutaj.
Zaklęcia przed jadowitym robakiem i przeciwko wściekliźnie mają fascynującą formę graficzną.

Po transkrypcję i dalsze objaśnienia odsyłam do oryginału. Tu pozwolę sobie na kilka słów o doniosłości znaleziska, np. o tym, że przybyły nam poświadczenia czterech wyrazów, których nie zanotowano wcześniej, więc nie ma ich w Słowniku staropolskimmiano, źmijica, uszczypnąć, wścieklizna.
Najciekawszy do zinterpretowania jest następujący fragment:

a mą myanowacz ten rzecz mya
nem kogo by ten cg robąk vsczy
pnąl [transliteracja]

A ma mianować ten, rzec mianem,
kogo by tenci robak uszczypnął [trankrypcja]

Autor wskazuje, powołując się też na sugestie prof. Ewy Deptuchowej, na możliwość innych interpretacji niż przytoczona wyżej, którą tu dla jasności wywodu przytaczamy jako pierwszą:

1) A ma mianować ten, rzec mianem, kogo by tenci robak uszczypnął.

2) A ma mianować tenżeć mianem, kogo by tenci robak uszczypnął.

3) A ma mianowacz ten rzec mianem, kogo by tenci robak uszczypnął.

Leńczuk, wytrwały badacz i interpretator glos, za najbardziej prawdopodobną przyjął lekcję 1), w której dostrzegł znaczeniowy, metajęzykowy naddatek, komentarz.

Opiera się ona na odczytaniu zwrotu rzec mianem ‘przywołać po imieniu’ jako glosy objaśniającej
do poprzedzającego ją czasownika mianować ‘powiedzieć, zawołać’ i wskazaniu zależności między
zaimkami tenkogo: ten, kogo by tenci robak uszczypnął.

Tu i teraz napiszę tylko, że wydaje mi się, iż należałoby dowartościować kwestię geograficznie zdeterminowanej proweniencji zabytku i przeprowadzić śledztwo z użyciem danych śląskich — współczesnych, rzutowanych w przeszłość czy też identyfikowanych jako śląskie w innych zabytkach. Nie półżartem, jak w przekomarzaniach na mimo to niebłahy z perspektywy historycznojęzykowej temat śląskości samogłoski nosowej w pobrusaKsięgi henrykowskiej.

Ogłaszają wszędzie, że za chwilę ukaże się nowa książka Jerzego Pilcha pt. Żywego ducha. Gdy tylko zapowiedziano, że akcja zawiązuje się mniej więcej w ten sposób, że nagle na świecie nie ma żadnych ludzi, a tylko bohater utworu, pomyślałem o pewnej książce, którą ćwierć wieku temu miałem za błysk intelektu i jeśli nie arcydzieło, to przynajmniej bardzo solidny i niebanalny tekst.
Mimo humorystycznej powierzchni z trywialnymi szczegółami życia sprzed osamotnienia w świecie, niczym z Lesia Chmielewskiej.
Jaka to książka — za chwilę.
Dariusz Nowacki w opisie, krytyce, sprawozdaniu z lektury, zapowiedzi (nie ja jestem od roztrząsania związków krytyki z marketingiem) powiada:

Pilch nie kryje, że zapożycza się u włoskiego pisarza Guida Morsellego (1912-73). Jego wydane u nas w 1980 r. „Wydarzenie” przynosi opowieść o ostatnim człowieku na ziemi.

Zaiste, nie kryje. Parę dni później Jerzy Pilch w rozmowie z Michałem Nogasiem potwierdza to i objaśnia, że w samym utworze przedstawione są te klucze:

– Wspominam w powieści o źródłach, książkach, które niegdyś wpadły mi w ręce. Jedną z nich było niewątpliwie „Wydarzenie” Guida Morsellego wydane po polsku w 1980 roku. Kupiłem je wówczas wiedziony potrzebą nabywania książek, o których nie miałem zielonego pojęcia. Nie wiedziałem, kim jest autor, nie wiedziałem, że go nie wydawano, że się zabił, nie czytałem żadnej recenzji, ale zobaczyłem, by tak rzec, nowy kolor w księgarni. Książka zrobiła na mnie może nie wstrząsające, ale długotrwałe i uporczywe wrażenie. Historia człowieka, który – podobnie jak mój bohater – wskutek Wydarzenia zostaje sam.

Owszem, taka książka istnieje i można poznać opinie polskich czytelników o niej choćby z serwisu Lubimy czytać:

Historia człowieka, który wskutek tajemniczego tytułowego Wydarzenia zostaje ostatnim człowiekiem na Ziemi. Cała ludzkość w ciągu jednej nocy znika bowiem bez śladu. „Rodzaj wielkiej metafory ekologicznej, przypowieść o straszliwej lekkomyślności ludzkiej(…) Książka stawia ekstrawagancką hipotezę końca ludzkości. Ludzkości jednak, nie świata. W swojej laickiej medytacji nad śmiercią narrator metafizycznej autobiografii Morselliego snuje rozmaite domysły na temat totalnego ‘wniebowstąpienia’ rasy ludzkiej. Wiadomo, że żadna epidemia, wojna, czy największy nawet kataklizm nie mogłyby unicestwić jej całkowicie: zniknięcie to należy do kompetencji teologii. Jest Ukaraniem ludzkości czy jej promocją?”

Tytuł oryginału z 1977 roku: Dissipatio H.G. Narzekali niektórzy na erudycję autora, więc trzeba iść tropem erudycyjnym. Tytuł w zasadzie jest łaciński, toteż H.G. to raczej nie inicjały Wellsa, ale dopełniacz: humani generis ‘rodzaju ludzkiego’. Dissipatio zaś to coś jak:

Włoscy interpretatorzy mówią, że nie rozsypanie ani podział, lecz bardziej, kierując się fabułą, a nie filologią: wyparowanie.
Temat potencjalnego wniebowstąpienia rasy ludzkiej, znacznie bardziej żywy w amerykańskim chrześcijaństwie pozakatolickim, a w ślad za tym w szerszej społecznej wyobraźni, zwie się „porwanie Kościoła”. Trop biblijny: Pierwszy list Pawła do Tesaloniczan, rozdział 4, wers 17:

Wbrew tradycji i Pilchowi zacytowałem księdza Wujka w wersji z roku 1594, a nie Biblię gdańską, którą pisarz przesiąkł w wiślańskiej ewangelickiej młodości.
Zniknięcie części ludzkości odbiło się niedawno (w) popkulturze serialem „Pozostawieni” (The Leftovers).

Tropy podsuwane przez autora, jako nazbyt oczywiste, mogą budzić podejrzenia. Moje budzą. Tu pozwolę sobie na własne niczym nie podparte przypuszczenie wpływologiczne. Istnieje utwór mniej obciążony erudycją, za to o temacie identycznym. Zwierzęta również hasają w nim po opuszczonym mieście. Mam na myśli Wielkie solo Antona L. Herberta Rosendorfera (1934–2012), wydane w Polsce w tłumaczeniu Ryszarda Turczyna w Czytelniku w r. 1989. Pilch wtedy jeszcze książki nałogowo kupował, a niektóre zapewne czytał.

Okładkowa informacja brzmi następująco:

Punktem wyjścia powieściowej akcji jest tajemnicza katastrofa kosmiczna — pewnej nocy znikają wszyscy zamieszkujący naszą planetę ludzie, z wyjątkiem jednego: przeciętnego urzędnika skarbowego. W rozpadającej się cywilizacji, wypieranej przez bujną przyrodę, śledzimy frapujące sam na sam człowieka z miastem, jego usiłowania, aby dociec, dlaczego ocalał właśnie on.
„Wielkie solo Antona L.” to błyskotliwy żart literacki, swoista robinsonada, napisana z charakterystycznym dla Rosendorfera dowcipem, pomysłowością i darem zajmującego opowiadania.

No dobrze. Nie chodzi jednak o wpływy, ale o lekturę i literaturę. Czy to będzie dobra książka? Po przeczytaniu fragmentu w letnim dodatku GW uczucia mam — ja, wieloletni admirator tej prozy, wariantów fabularnych i wariacji stylistycznych — chłodne.Syn pastora mnie rozsierdził, ale to gra przecie. Dajmy jednak Pilchowi powiedzieć coś własnym głosem, choćby temat był już przez pisarzy klasy B+ (plus za erudycyjny background) obrobiony. Czytać warto.