Zapiski prof. Hanny Taborskiej, znanej wielu slawistom pod swym „bibliograficznym” podwójnym nazwiskiem jako Popowska-Taborska, to lektura bardzo ciekawa, ale nie urocza. Autorka jest bowiem osobowością silną, choć często podkreśla swą bezradność wobec sytuacji wymagających życiowego sprytu czy użycia łokci w sprawach bytowych albo naukowych. Z drugiej strony – jakość jej prac naukowych broniła się sama, nawet gdy podłość w urzędniczych zarękawkach lub żądląca pod pozorem koleżeństwa usiłowały czynić despekty.
Hardość z uśmiechem na twarzy, humorystyczny wierszyk kwitujący absurdy ponurych lat stalinowskich, podziw dla koleżanki jeżdżącej na widzenia z mężem do Wronek czy Rawicza.
Sam się sobie dziwię, że zachwycam się i kręcę nosem równocześnie. Po tej refleksji, zamiast się opamiętać, brnę dalej. Mam niemały żal, poczucie zawodu dlatego, że przygotowując tekst do druku, autorka starała się „usunąć z niego partie zbyt silnie obciążone emocjonalnie oraz opisujące fakty mało interesujące przyszłego Czytelnika”. Do żalu dołącza niezgoda: a odkąd to autorzy cokolwiek wiedzą o przyszłych czytelnikach swoich dzieł i ich zainteresowaniach? Po tych zabiegach redakcyjnych znikają nie pikantne smaczki, bo nie tego oczekuję, ale opinie i fakty, świadectwo czasów, opisy zachowań osób, kulisy życia naukowego. Moje żołądkowanie się jest trochę bezczelne, ale doskonale autonomicznej prof. Taborskiej urazić nie jest w stanie, w żadnym razie też nie miałem takiego zamiaru.
Życie rodzinne i towarzyskie
Dbałość o formy, a formy te nie są typowe. Językoznawczyni była i jest tego świadoma, więc opisuje, analizuje, a my czytamy i reagujemy, jak umiemy.
Zresztą w ogóle tak zwane zwroty grzecznościowe są dziś w nieustannym odwrocie i ma się wrażenie, że ludzie boją się dziś „wygłupić”, zwracając się do siebie według dawnych konwencji. No, cóż, dodać do tego zapewne też należy, że w większości zwroty te są po prostu nieznane, a już na pewno całkiem obce. Tym chętniej — dla zaszokowania i wprawienia w osłupienie — używałam ich w strasznych, zatłoczonych ówczesnych sklepach w stosunku do ponurych i niegrzecznych ekspedientek: „Gdyby pani była tak łaskawa”, „Gdyby zechciała mi pani uprzejmie pokazać”, „Może byłaby pani tak dobra” — patrzyły wówczas zdumione i zaskoczone, że znalazła się „gupia jakaś” (tak właśnie — bez tego zbędnego „ł”), ale osiągałam swój (jakże trudny!) cel i zwracałam na siebie uwagę. W środowisku mego dzieciństwa zwrot „wy, kolego, mówiliście” słyszałam jedynie w ustach Ojca wobec kolegów z wojska i kolegów-lekarzy. „Na ty” przechodziło się wówczas rzadko— tak na przykład przyjaciel mojego Ojca, Barański, do końca życia mówił do mojej Mamy „pani Mario” i nikogo to w zasadzie nie dziwiło, choć znali się od wczesnej młodości. Mój Ojciec zwracał się do matki mojej Matki per „pani”, ona mówiła o nim „pan Stanisław”, a przecież mieszkali przez długie lata w tym samym mieszkaniu. Do dziś wydaje mi się też, jak trudno musi być mówić „mamo”, „tato” do teściów, którzy są w zasadzie obcymi ludźmi. W dzieciństwie kazano mi się do cioć i wujków zwracać poprzez „niech ciocia”, „niech wujek” i do dziś czuję się z tą formą nieporadnie. Do Rodziców mówiłam zawsze „ty”, choć znam do dziś domy, w których obowiązuje forma „niech tata”, „niech mama”.
Wyniosłe pominięcia?
Wygląda na to, że H. Taborska, w przeciwieństwie do swej wieloletniej współpracowniczki Ewy Rzetelskiej-Feleszko (Kamińskiej), autorki książki Życie we wspomnieniach, zamiast opisywać konkretne świństwa, wybrała przemilczenie, a czasem strategię pozwalającą o kimś z przeciwnego obozu ideowego i naukowego napisać dobre słowo. Zacne. Kompromisy? Rażą u innych, gorzej wychowanych.
Rebelia rymu
Agnieszka Taborska, córka swych rodziców, Hanny i Romana, literaturoznawcy i historyka teatru, tak w Tygodniku Powszechnym zapowiadała w ubiegłym roku mającą się ukazać książkę:
Jaką filozofię miała Pani mama?
Dyskretny urok rebelii, Tygodnik Powszechny
To jest dopiero buntowniczka o żelaznych zasadach! Swoje życie zaczęła opisywać, kiedy po raz pierwszy wyjechałam do Stanów w 1988 r. i nie było wiadomo, jak się dalej wszystko potoczy. Mama uznała, że już się pewnie więcej nie zobaczymy i lepiej spisać dla mnie dzieje rodziny. Koniec końców powstała spora książka, która pod tytułem „Zapisywane z doskoku” ukaże się w najbliższych miesiącach. Urodzona w 1930 r. Hanna Taborska odznacza się świetną pamięcią. Zawsze żyła w sposób całkowicie wierny sobie. Ma nie tylko wszelkie możliwe językoznawcze honory naukowe, ale też tytuł Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata. W warszawskim mieszkaniu dziadków ukrywało się wielu zaprzyjaźnionych Żydów, m.in. ocalona z getta przez działającego w Żegocie dziadka szkolna koleżanka mamy.
A ta filozofia mamy?
Rebeliancka. Na studiach żadne komunistyczne organizacje, żadne pochody pierwszomajowe, potem żadnych partyjnych znajomych, zaangażowanie w Solidarność i konspirację, zero związków z Kościołem. Krótko mówiąc, niewygodne wybory. Jedno z moich traumatycznych wspomnień dzieciństwa dotyczy jazd autobusami, gdy mama do mnie, kilkulatki, wygłaszała głośne krytyki ustroju. Prawdziwi adresaci tych monologów udawali głuchych.
Tak więc egzamin z marksizmu-leninizmu przy okazji doktoratu łatwiej było oswoić przewrotnie sierioznym wierszykiem, który muszę zacytować:
Pierwsze prawo dialektyczne:
że wszystkie ciała są styczne.
Na dodatek, miły zuchu,
ciała te są w ciągłym ruchu,
a na domiar jeszcze (psiakość!)
ilość wciąż przechodzi w jakość.
Zaś na końcu was zadziwię:
postęp w walce jest przeciwieństw.
Dwa drobiazgi redakcyjne
Gdy się redaguje książkę napisaną przez językoznawcę, można ulec złudnemu przekonaniu, że nie ma w niej żadnych błędów. Niesłusznie. Rażą więc jakieś zapisy typu „nienajlepszy” i inteligenckie błędy składniowe. Profesor Taborski, który podobnie jak jego żona tuż po studiach pracował w Państwowym Instytucie Wydawniczym, by się gorszył:
To było jedno z najlepszych polskich wydawnictw, do dziś kiedy widzę pięknie wydaną książkę z niedoróbkami redaktorskimi, mówię sobie: „w PIW-ie coś takiego nie byłoby możliwe”.
Gazeta Wyborcza. Warszawa, 18.01.2022
Drugi drobiazg jest ciekawszy. Mianowicie forma kwieciarnia — uchodząca za krakowską, a pojawia się w autorskiej narracji na stronie 359.