Sądowe wprawki dziennikarskie

Może pod wpływem filmu Rojst, ukazującego m.in. pracę w redakcji lokalnego dziennika jako pełną nudnych i niepotrzebnych rozmów z kierownikiem domu towarowego, zakładów przetwórstwa mięsnego, opisu przygotowań elektrociepłowni do sezonu grzewczego, postanowiłem i ja parę słów dodać o języku prasy.

Zdaje się, że początkujący dziennikarze nader często wysyłani są do opisywania spraw, które są w miarę powtarzalne, przynajmniej jeśli chodzi o pewne ramy. Jakież więc błędy można przy nich popełnić? Językowe oczywiście, bo jak to zwykle bywa po rozmaitych szkołach, przychodzi człek do pracy i mówią mu, że nic nie umie, a co gorsza — często coś w tym jest. Dziennikarze nie zawsze umieją poprawnie łączyć wyrazy, a czasem brakuje im chwili trzeźwego spojrzenia na tekst. Pozwoliłaby taka re-wizja uniknąć bezsensów, które denerwują czytelników.

Ot, przykład sprzed paru dni, zamieścił go na Twitterze Stefan @skrupulatny:

Ważne bardzo, że to nie sąd, ale prokuratura stawia zarzuty. Nieszczęsny szyk sprawia, że czytelnik może pomyśleć, że wiceprezydent był poszkodowanym, a nie oskarżonym. Wywiązała się też dyskusja na temat prawidłowości ciągu „przedstawił zarzut”. To ciekawe, więc może kiedyś do tego się wróci.

Z tym mi się skojarzyła malutka notatka z Dziennika Bydgoskiego. Dzięki MKiDN biblioteki digitalizują prasę na potęgę, dzięki czemu poznajemy prasę, a czasami i prawdę sprzed lat.

Odległość kilku linijek sprawia, że nie wiemy, gdzie się powiesił piekarz Treder. Junkeracker zaś to dziś Junoszyno na Żuławach.